Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 35.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   991   —

— A, tylko dwóch, miałem więc słuszność. A teraz:
— Ni no-khi eti tastsa ,ni no-khi hot-li inta-hinta (chcę dostać ich żywcem!).
— Czego ten Zorski tam wykrzykuje? — zauważył jeden z Meksykan. — Jeżeli chce z nas szydzić, to nie mówi po hiszpańsku! Dostaliśmy się w nielada pułapkę. Nie możemy niczego przedsiębrać, musimy oczekiwać nocy i pod jej osłoną umknąć. Albo musimy czekać na resztę naszych, bo nas wystrzelają jak kaczki.
Miało się jednak stać trochę inaczej. Naczelnicy zrozumieli Zorskiego. Odrzucili swoje strzelby, noże wzięli między zęby i skradali się w stronę Meksykan. Zorski widział to i chciał odwrócić uwagę drabów od Indian, dlatego podniósł się, wyprostował w całej okazałości i celował.
— Aha, on chce strzelać! — zaśmiał się Meksykanin, wyglądając z poza skały. — Czekaj, ja ci poślę kulkę!
Sięgnął po strzelbę, ale w tej chwili uczuł, że szyję jego ściskają dwie potężne ręce, tak silnie, ze mu dech zaparło. Towarzysza jego spotkał ten sam los.
Gdy Zorski ze swoimi przybiegł na miejsce. Indianie związali już przy pomocy lasso obu Meksykan.
— Bawole czoło, naczelnik Mizteków, ocala mnie po raz drugi, — rzekł Zorski wyciągając do Indianina prawicę.