Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 35.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   984   —

dziwienia godną zręcznością. Następnie pojechali lukiem i dotarli do gór, leżących na zachodnim krańcu Mapini, może milę angielską na północ od miejsca, w którym znajduje się przełęcz.
Teren był bardzo trudny. Mimo to sprowadzili na dół po skalistych górach swoje konie i tu ukryli się w bezpiecznym miejscu. Sami zaś wdrapali się na grzbiet skały, skąd widzieli sporą część przełęczy. Była to dolinka, gdzie ostatnim razem stał Verdoja obozem i gdzie ku południowi z boku był jar, w którym zaczaili się Meksykanie, mający zabić, albo złapać Zorskiego. Indianie, naturalnie, nic o tym nie wiedzieli.
Przykucnęli na ziemi tak, że ich z dołu nie można było widzieć, oni zaś swoimi bystrymi oczami widzieli wszystko.
— Uff! — rzekł Niedźwiedzie serce.
Był to znak, że zobaczył coś nadzwyczajnego. Bawole Czoło spojrzał w tę stronę i zobaczył męża, który wchodzi pod górę z bocznej doliny. Oddalenie było wielkie, człowiek był podobny do wielkiego chrabąszcza, jednak obaj wiedzieli kto to jest.
— Meksykanin, — rzekł Bawole Czoło.
— Tak, boczna dolina, zdaje się, jest obsaczona.
— Zasadzka na prześladowców.
Czekali, dopóki człowiek nie wdrapał się na przeciwległą górę. Stanął, patrzył na wschód. Oni uczynili to samo.
Nagle Bawole czoło rzekł:
— Nadchodzą trzej jeźdźcy!