Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 34.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   940   —

— Sennor Pardero?
— No tak, ten, którego wczoraj oczekiwałem.
— Ach, ten. On jeszcze nie przybył nawet.
— Jeszcze nie? — zapytał zdziwiony. — A strażnik, który go miał przyprowadzić?
— Tego również nie widziałam.
— Z pewnością już spałaś, a oni się tu jakoś rozgościli sami.
— Jestem pewna, że ich tu nie ma. Jestem gospodynią domu i muszę sama przyjąć gości, chociażby przybyli w nocy. Czuwałam jednak do świtu i oczekiwałam ich nadaremnie.
Nie rzekłszy ani słowa, wstał. Udał się na podwórze i kazał sobie osiodłać konia. Podczas przygotowań do jazdy przyskoczył do Verdoji jeden z vaquerów i oznajmił mu, że ku hacjendzie pędzi duży oddział dragonów. Verdoja nie miał więc czasu jechać do świątyni meksykańskiej i cierpliwie czekał na przybycie wojska.
Oficerowie zsiedli z koni, a jeden z nich przystąpił do Verdoji, zasalutował po wojskowemu i rzekł:
— Czy to hacjenda Verdoji, sennor?
— Tak jest — odpowiedział właściciel.
— A czy właściciel służy w wojsku Juareza?
— Nie.
Oficer popatrzył zdziwiony na Verdoję i rzekł ostro:
— Sennor, jesteśmy dobrze poinformowani.
— Wątpię w to — rzekł zimno.
— Sennor! zauważył kapitan prawie groź-