Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 34.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   938   —

— A więc niech panie spróbują zasnąć, a my będziemy czuwać.
Dziewczęta udały się do celi Mariana i zapaliły lampę, a Mariano i Helmer zajęli miejsca u drzwi, przy których schwytali strażnika.
Verdoja nie miał najmniejszego pojęcia o losie, który go oczekiwał. Wyruszył z Meksykańczykami do hacjendy. Było to jego ojcowskie dziedzictwo.
Hacjenda Verdoji leżała o dwa dni drogi od stolicy, a z tydzień jazdy konnej od Meksyku. Przodkowie Verdoji byli prawdziwymi hacjenderos, którzy uprawiali hodowlę bydła, zaś polityka była im zupełnie obca.
Pierwszy z tego rodu Verdoja sięgał po stanowisko w polityce. Przeczuwając, że Juarez będzie kiedyś dzierżył prym w tej dziedzinie, przyłączył się do jego partii.
Stojąc blisko tej osobistości, w krótkim czasie Verdoja dosłużył się rangi kapitana, teraz jednak zwichnął sobie dobrze rozpoczętą karierę, gdyż Juarez nie chciał już nawet o nim słyszeć.
Gdy dotarł do hacjendy, było już bardzo późno i nikt go nie oczekiwał. Musiał zbudzić kilku vaqueros i rozkazał im zaopatrzyć swych towarzyszy w dobre i silne konie. Skoro wypełniono rozkaz Verdoji, Meksykanie pogalopowali w kierunku jaru, gdyż sądzili, że tam zabiją, lub złapią w pułapkę Zorskiego, za co otrzymają sowitą nagrodę.
Dopiero po wysłaniu ludzi, Verdoja mógł pomyśleć o własnej skórze.