Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 33.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   917   —

Zorski jednak dalej postępował śladami Verdoji. Banda nie była przyzwyczajona do takiej jazdy. Indianie i myśliwi zawsze jadą gęsiego, by nie można było poznać ich liczby. Ci zaś jechali rozproszeni. Zorski naliczył piętnaście pojedyńczych śladów koni. Nie było więc ich dużo. Zorski miał nadzieję, że podkradnie się w nocy do obozu i zdoła znowu kilku z nich zabić.
Mając tak wesołe myśli, dał koniowi ostrogi, gdyż wiedział, ze i banda Verdoji jedzie galopem, Gdy poprzedniego wieczoru czterech Meksykan popędziło za uciekającym Zorskim, reszta nasłuchiwała. Nawet Verdoja zapomniał o bólach. Wszyscy byli przekonani, że Zorskiego dopędzą.
Dłuższy czas trwała niczym nie zmącona cisza, potem jednak w znacznej odległości padły dwa strzały. Huk ich był słaby, ledwo dosłyszalny.
— Mają go już! — zawołał Pardero.
— Tak, ale nie żywego! — gniewnie odparł Verdoja. — Zastrzelili go, łajdaki. Jakże się mogę na nim zemścić? Kto będzie leczyć moje oko?
— Może on tylko zraniony? — zauważył jeden z Meksykańczyków. — Ten djabeł ma, zdaje się, dobre zdrowie.
W takim razie przyniosą go tutaj. Ręczę, że za pół godziny będzie znów między nami.
Lecz minęło pół godziny, a nikt nie zjawił się.
Verdoja był niespokojny.
— Dlaczego te draby zwlekają? Już ja ich ukarzę za to niedbalstwo!
Minęło znów pół godziny, godzina, lecz nie było widać nikogo. Verdoja jęczał wciąż z bólu i