Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 23.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   630   —

— Ojciec pana odepchnął! — zawołała Flora. — Nie jest pan marnotrawnym synem, nie mogę w to uwierzyć. Coś złego uczynił?
— Ojciec mój był oficerem, teraz jest nadleśniczym w Zalesiu koło Poznania. Jestem Polakiem. Nazywa się on Robert Rudowski. Nie śmiem nosić jego nazwiska, ale wymienić go nikt mi nie zabroni... Niegdyś był on bardzo srogi, jaki jest teraz — nie wiem. Miałem zostać oficerem i chodziłem do wojskowej szkoły. I tam wykryto we mnie talent. Wszyscy nauczyciele jednogłośnie orzekli, że jestem stworzony na malarza. Ojciec mój nie chciał nawet o tym słyszeć. Musiałem pozostać i uczyć się morderczego rzemiosła, w przeciwnym razie groził mi ojcowską klątwą. Posłuchałem, złożyłem egzamin i zostałem oficerem. Jako oficer wykonywałem swe obowiązki, w chwili zaś wolnej od zwykłych zajęć siedziałem przy stalugach. Nie ważyłem się wystąpić ze swymi pracami publicznie. Wreszcie namówił mnie do tego mój profesor. Wykończyłem obraz i prosiłem mego ojca, by pozwolił mi wystawić go na widok publiczny. Zabronił mi. Przyjaciele jednak namówili mnie do tego, gdyż myśleli, że po wystawie ojciec mój udobrucha się. I ja byłem tego samego zdania, tymbardziej, że, jak twierdzili znawcy, nie mogłem się mym obrazem powstydzić. Posłałem go na wystawę, komitet obraz przyjął i wreszcie ktoś go kupił. Otrzymałem pierwszą nagrodę, równocześnie też pismo od ojca, w którym mi zakazał wracać na ojcowiznę.
— Mój Boże, toż to okrutne!