Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 15.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   428   —

— A czy widział pan jego twarz?
— Nie. Oblicze takiego łajdaka jest mi najzupełniej obojętne.
— Czy tylko nie zechce się zemścić, zdawał się bowiem być zamożny.
— Nie ulęknę się również jak i dzisiaj. Czy pani nie ucierpiała wskutek strachu?
— O, nie, ale przyznam się, że bałam się bardzo. Silny jest jak Goliat.
— Słusznie. Więc ja grałem rolę małego Dawida — zaśmiał się Zorski serdecznie.
— Myślę, że to niewielka zasługa z mojej strony uwolnić panią od tego olbrzyma. W każdym razie proszę zawsze zamykać, a w razie potrzeby mnie zawołać. A tu — proszę pani kokarda.
Nie zauważyła, że trzymał jej kokardę w ręce. Podał jej, patrząc na nią smutno.
Zarumieniła się i jękając wyrzekła:
— Panie Zorski, więc pan widział?
— Tak. Stałem na drugim balkonie, jakkolwiek mnie pani nie zauważyła, i gdy widziałem, że ten Pers wbiegł do domu, byłem przygotowany na pomoc.
Wyszedł. Nie odważyła się ani słowa wypowiedzieć. Dla niego, który nie wahał się ani na chwilę oddać życie w ofierze, nie miała nawet gorącego spojrzenia, a byle przechodniowi z ulicy rzuciła kokardę. Co on musiał sobie pomyśleć, gdy widział taką scenę? I łzy potoczyły się z jej oczu z gniewu i oburzenia.
Podeszła do drzwi i zamknęła je. Zasłoniła okna storą. Chciała zostać sama.