Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 13.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   367   —

jestem związany słowem honoru, że nawet łajać cię nie będę.
— A komu dał pan słowo honoru, panie kapitanie?
— Robertowi.
— Robertowi? To dopiero poczciwy chłopiec. Nie zapomnę mu tego nigdy.
— Spodziewam się tego. Mógł sobie coś innego wyprosić, a przecież myślał tylko o tym, by oszczędzić ci łajania, na które sobie zasłużyłeś. Gdzie jest leśnik?
Pogrzebałem go w ogrodzie ze wszystkimi honorami.
Rudowski byłby jeszcze dłużej zatrważał Ludwika, lecz przerwano mu, gdyż wjechał wóz na podwórze, a w nim siedział komisarz policyjny w towarzystwie trzech żandarmów, trzymających karabiny przed sobą. Obrócił się i udał się do swojego pokoju, nie zwracając uwagi na ich przybycie. Wiedział przecież, że się zjawią prędzej, czy później.
Rzeczywiście, przybył po krótkim czasie Ludwik, by oznajmić odwiedziny pana komisarza.
— Niech wejdzie — rzekł nadleśniczy. — Gdzie stoją żandarmi?
— Obsadzili wejście, panie kapitanie.
— A! Pięknie, czekaj przed drzwiami.
Strzelec wyszedł i wpuścił komisarza.
— Dzień dobry panu nadleśniczemu! — pozdrowił tenże z szyderczą uprzejmością.
— Dzień dobry. Widzi pan, jak skutkuje dobra nauczka. Rób tylko tak dalej, człowieku.