Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   340   —

— Przeklęte zdarzenie! — rzekł Ludwik, drapiąc się ze wstydu w głowę. — Jakże teraz powiem panu kapitanowi, że zamordowałem leśnika?!
— Wymyśl sobie sam! Teraz oglądnijmy przede wszystkim lisa.
Przystąpili i odegnali zajadłe psy. Był to stary zwierz, przebiegły i chytry, którego rzeczywiście już nie raz zaczepiano w norze, wiedział więc doskonale, że przed otworem głównym czeka go śmierć. Był tak dalece roztropny, że odsunął pyskiem gałęzie, tamujące jedną z dziur bocznych, i potem dopiero wybiegł z nory. Kula chłopca przeszła mu na wskroś głowy, co nie zawdzięczał pewnemu celowi, lecz przypadkowi jedynie.
— Tak, to była twoja kula, chłopcze, — rzekł Ludwik. Diabelski łotr z ciebie. Kładzie on w piątym roku lisa, podczas gdy ja, stary chłop, zabijam poczciwego psa. Zasłużyłem na najokropniejszą karę. No, niech Bóg zlituje się nade mną, gdy kapitan dowie się o tym. Tobie, chłopcze, należy się cześć dzisiaj. Zbliż się, niech ozdobię twój kapelusz nagrodą myśliwską.
Nagrodą była, według myśliwskiego zwyczaju, liściasta gałęź, którą przyczepiono do kapelusza na znak, że upolowano zwierzynę.
Ludwik zerwał gałęź, pomimo zimy, pokrytą jeszcze liśćmi i chciał zdjąć kapelusz z głowy Roberta, by ozdobić go. Chłopiec cofnął się jednak z twarzą, wyrażającą zacięty upór.
— Nie potrzebuję tej nagrody!
— Dlaczego?