Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   331   —

— Za drzwi!! — przerwał mu kapitan i to głosem, pod którego wrażeniem zadrżał przybysz.
— Dobrze więc, jeśli pan sobie tego życzy, mogę to uczynić.
To mówiąc, wyszedł.
— Teraz proszę wejść jeszcze raz i ukłonić się, co robi każdy porządny człowiek, jeśli przyjdzie nawet do najbiedniejszego wyrobnika!
Nieznajomy otworzył szeroko usta z podziwu, zdjął okulary, wyczyścił je, wsadził je napowrót i wpatrzył się ze zdumieniem w kapitana.
— Ależ, panie nadleśniczy, jakim prawem! uczy mię pan czegoś, co —
— Próżna gadanina! — przerwał mu kapitan, — Jakim prawem wchodzi pan do mnie, nie pozdrowiwszy mnie nawet?
— Bo mam prawo do tego.
— Prawo! Do pioruna!
Wtem nieznajomy wysunął się naprzód i rzekł, przybierając postawę arcyważną:
— Ja mogę wejść wszędzie, gdzie mi się podoba.
— A! Któż pan jest?
— Jestem pruskim komisarzem policyjnym. Zrozumiał pan?
— Tak? No i cóż z tego? Nawet gdyby pan był królewskim kucharzem pierogów, musiałbyś mię pozdrowić. Zrozumiałeś?
Wysunął go jeszcze dalej za próg i zamknął drzwi za nim. Nie upłynęła minuta, a już znowu zapukano do drzwi.
— Wejść! — krzyknął kapitan.