Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   330   —

wiadam ci, że jeżeli jeden z was się utopi, a dowiem się, że to malcowi się przytrafiło, to możesz duszę polecić Bogu, jeśli ty się utopisz, nie mam nic przeciwko temu. Po co przyszedłeś?
— Jakiś pan czeka na dole i chce się rozmówić z panem kapitanem.
— Któż to taki?
— Nazwisko swoje chce tylko panu powiedzieć.
— Głupstwo! ma on porządny surdut na sobie?
— Ma. I okulary także.
— To u mnie nic nie znaczy. Dziś ladajaki półgłówek nosi okulary. Czuć od niego wódkę?
— Hm! nie wąchałem jeszcze.
— Co, nie? Na przyszły raz masz go obwąchiwać! zrozumiałeś? Teraz przyślij go na górę.
— W tej chwili, panie kapitanie.
Ludwik odszedł, szczęśliwy, że skończyła się Już lekcja i wnet wszedł nieznajomy do pokoju.
Był to wysoki, chudy człowiek z niebieskimi okularami na haczykowato zagiętym nosie. Wszedł jakby był u siebie w domu i zapytał z pewną poufałością w głosie:
— Czy pan jest nadleśniczy Rudowski?
Teraz dopiero znalazł kapitan kogoś, na którego mógł wylać cały swój gniew. Wstał, otworzył drzwi i wskazał ręką na korytarz.
— Cofnij się no pan trochę! — zagrzmiał.
— Dlaczego?
— Dlaczego? to bardzo jasne, bo ja tak chcę!
— Ale ja nie widzę przecież —