Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   266   —

było hałasu i gwaru. Mnóstwo służby kręciło się po schodach i korytarzach, widocznie czyniąc przygotowania do przyjęcia gości. Stąpali jednak tak cicho, z twarzami tak bladymi, że raczej byli podobni do upiorów. Zakonnik od Dominikanów zapytał o kasztelana i po wskazaniu mu jego mieszkania podążył ku drzwiom.
Poczciwy Alimpo siedział ze swoją Elwirą w pokoju. Na twarzy obojga malował się niezwykły smutek.
— Ja tego nie wytrzymam — westchnął.
— Ja również nie — odpowiedziała płaczliwym tonem.
— Najlepiej zrobimy, zabierając nasz zaoszczędzony grosz i pójdziemy w daleki świat.
— Tylko nie daleko stąd — wtrąciła.
— Właśnie daleko, jak najdalej! — rzekł z gniewem. — Do Kafrów, Hottentotów albo do Lapończyków.
— Czyś nie słyszał, że mają stąd wywieźć naszą łaskawą kontezzę gdzieś daleko w nieznane miejsce?
— Słyszałem, więc cóż?
— Co? ja jej nie opuszczę i pojadę z nią choćby na koniec świata.
Lekkie pukanie do drzwi dało się słyszeć i mnich wszedł do środka.
— Jesteście sennor Alimpo, kasztelan tego zamku? — spytał, pozdrowiwszy ich uprzejmie.
— Tak — odrzekł zapytany i podniósł się z krzesła. Elwira również powstała z uszanowaniem.