Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   284   —

sprawa, więc zwalniam was, bądźcie tak dobrym, powróćcie do Manrezy i zaczekajcie tam na mnie.
— Sennor, ja pana nie opuszczę — odrzekł mnich.
— Ależ ja na to nie mogę pozwolić! — Dobrze, więc powiem panu, że ten hrabia Alfons i ten Kortejo, to moi śmiertelni wrogowie. Mogą mię skarżyć, jak chcą, ja się ich nie boję, więc naprzód, sennorze.
— No, jeżeli tak, to chodźmy.
Popędzili dalej przez wieś. W gospodzie migało jeszcze światełko. Zorski podjechał koniem aż do małego okienka i zapukał w nie. Po niedługim czasie otworzyły się drzwi ostrożnie i jakaś głowa, uzbrojona w potężną czapkę, wysunęła się ze środka.
— Co nowego? — spytał gospodarz.
— O, Boże! Sennor Zorski! — wykrzyknął właściciel gospody. — Czyż to możliwe?
— Tak, to ja jestem. Chcecie mi zrobić przysługę?
— Chętnie. Jaką?
— Idźcie zaraz do alkalda i powiedzcie mu, by z najstarszym ze wsi zjawił się natychmiast w zamku.
— Co mają tam robić?
— O tym się dowiedzą.
Popędzili dalej, gospodarz patrzył chwilę za nimi, po czym począł mruczeć pod nosem:
— Sennor doktór, skąd ten się tu zjawił? Co on trzymał na koniu, czyż to nie była ludzka postać? A ten drugi to jakiś zakonnik, czy to nie ten,