Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   283   —

rozumiem, chcą, by zmarzła, by sobie zdrowie zrujnowała. Nie obawiają się, by zdołała uciec. O, łotry! Ułatwiacie mi tylko zadanie!
Z siodła wdrapał się na mur i przeskoczył do środka, po czym skierował swe kroki w kierunku nieruchomej postaci. Czy widziała go, czy słyszała jego kroki? Nie. Klęczała pomiędzy krzyżami, na zamarzłym śniegu, zimna, bez znaku życia, tylko nawpół otwarte usta świadczyły, że się modli, że to żyjąca istota. Poznał ją natychmiast pomimo habitu, jaki jej przywdziali, pomimo zapadłych oczu i policzków, pomimo trupiej bladości jej oblicza, które przy blasku gwiazd jeszcze przeraźliwiej się odbijało od ciemności ubrania.
— Różo — odezwał się drżącym głosem.
Nie słyszała.
— Różo — prosił — popatrz na mnie.
I tego nie słyszała.
Serce jego zamarło z bólu, jaki uczuł na widok tej niegdyś ukochanej, tak uroczej istoty. Lecz nie było czasu na wahanie się. Wziął ją na ramiona, poniósł do muru, oddał zakonnikowi, po czym przeskoczył mur, wsiadł na konia i wziął ją do siebie na siodło.
— A teraz z powrotem! — zawołał.
W pełnym biegu podążyli obaj jeźdźcy drogą do Rodrigandy. Gdy ujrzeli zamek, zwrócił się Zorski do swego towarzysza:
— Dosyć uczyniliście dla nas dotychczas, mój duchowny ojcze. Co teraz nastąpi, to zbyt niebezpieczne. Może wyniknąć z tego jakaś kryminalna