Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   275   —

Zakonnik pomyślał chwilę, następnie rzekł:
— Myślicie, że ją doktór Zorski potrafi uleczyć?
— Napewno. On jest świetnym lekarzem.
— Dobrze, muszę sobie ten zakład w Laryssie zapamiętać i go obejrzeć. Więc powierzycie mi, sennor Alimpo, tyle pieniędzy, ile będę potrzebował, nieprawdaż?
— Bierzcie, ojcze, ile wam potrzeba, weźcie wszystko, wszakże wam już powiedziałem.
— Dobrze — rzekł zakonnik. — Muszę kupić konia dla niego, może nawet i dla mnie, więc dajcie mi dwieście duros.
— Dwieście, to za mało, weźcie pięćset.
— Tyle nie potrzebuję, przynajmniej obecnie nie, ale wezmę mimo to, bo zawsze lepiej w takich razach mieć więcej, jak za mało.
Wziął pieniądze i poszedł. Zakład świętej Weroniki leżał o dwie godziny od Rodrigandy. Jego duchowna suknia wyjednała mu wstęp bardzo łatwo, miał więc sposobność widzieć hrabiankę Różę. Dowiedział się, że nie mówi nigdy ani słowa i bardzo mało je. Była jeszcze piękna, ale piękność ta była zimna, jakby anioł śmierci na niej złożył swój pocałunek. Cały dzień przepędzała na małym cmentarzu, który należał do zakładu.
Tam biegła zaraz z rana, a wieczorem przemocą musieli ją prowadzić do celi. Ponieważ zima była sroga i na cmentarzu leżał śnieg, pobyt w tym zimnie nadwerężył zdrowie umysłowo chorej, ale nie było nikogo, kto by się nią zajął.
Dowiedziawszy się o wszystkim, powrócił