Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 05.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   131   —

— To porucznik de Lautreville — rzekł doktór.
— Porucznik... de Lautreville? — powtórzył hrabia, blednąc — czy to prawda, sennorze?
Marianowi serce ścisnęło się bólem, ale odpowiedział mężnie: — Tak, panie hrabio.
Hrabia jęknął żałośnie, zakrył oczy i opadł na fotel. Zapanowało milczenie.
— Różo — rzekł wkońcu — powiedz panom, że mogą odejść. Niechaj zostanie ze mną sennor Zorski tylko.
Obaj młodzieńcy wyszli. Na korytarzu Alfons zmierzył nienawistnym spojrzeniem rywala i ruszył do pokoju matki. Czekali już tam na niego z niecierpliwością rodzice.
— No i co? I co? — zapytali jednocześnie.
— Nie chce mnie znać wcale — odpowiedział Alfons ponuro.
— Ach! — jęknęła siostra Klaryssa — co za grzesznik, o Boże, jak mógł odepchnąć rodzonego syna!?
— Jakże to było? spytał natariusz.
— Na mnie nie patrzał wcale, tylko chciał uściskać tego zbójeckiego przybłędę porucznika.
— On tam był?
— Był. Wszedł razem ze mną. Zorski kazał służbie poprosić nas obu jednocześnie.
— Co za łajdak z tego doktora! — wściekał się Kortejo. — On to wszystko urządził! No, a co było dalej? Mówiłeś mu, że ty jesteś Alfons?
— Mówiłem, ale on zaczął jęczeć i płakać, a potem kazał nam obu wyjść i został z Zorskim.