Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 05.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   135   —

Kortejo prowadził ich ostrożnie, omijając oświetlone miejsca. Po paru minutach znaleźli się na skraju parku, gazie w cieniu drzew stal wóz pozostawiony przed godziną przez bezczelnego porywacza ludzi.
Marynarze rzucili na ziemię swą ofiarę i poczęli szykować wóz do drogi. Notariusz tymczasem zapalił ślepą latarkę, chcąc po raz ostatni popatrzeć na swą ofiarę. Zaświeciwszy Marianowi w twarz, zobaczył szeroko rozwarte oczy młodziana, który w międzyczasie odzyskał przytomność.
— Aha, łajdaku! — zasyczał triumfująco — kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Popamiętasz ty mnie teraz, zbójecki poruczniku!
I z rozmachem uderzył kilkakroć bezbronnego młodzieńca w twarz.
— Zabierzcie mi z oczu tę padlinę — zawołał — zabierzcie, bo go zabiję, jak psa.
Marynarze rzucili porwanego nieszczęśnika, na wóz, a kapitan odciągnął Korteja na stronę i spytał:
— No i jakże, sennorze, mam go zabić, czy sprzedać?
— Zabić! Zabity nigdy mnie już nie zdradzi.
— No, ale w ten sposób stracę dużo pieniędzy.
— To proszę zapisać na swoje konto o dwieście dukatów więcej.
— A, to inna sprawa! Za dwieście dukatów warto mu kark ukręcić. No, widzę, że moi chłopcy już gotowi. Dobranoc, sennorze.
— Dobranoc, kapitanie.