Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  86   —

W dziesięć minut później wielka, czarna limuzyna ruszyła sprzed ganku. Pogrążeni w swoich myślach państwo Czyńscy nie mówili ani słowa, zapomnieli nawet podać szoferowi cel podróży.
On jednak sam dobrze wiedział. W Ludwikowie wszyscy wiedzieli, dokąd państwo jadą i po co. Bo jakżeby inaczej? Są prawa, które rządzą wszystkimi sercami, jednakowo, przez wszystkich są odczuwane i dla wszystkich zrozumiałe.
Długa, ciężka maszyna z równego gościńca zjechała w boczną drogę. Tu liczne sanie ładowane zbożem pofalowały jezdnię w głębokie wyboje i trzeba było jechać wolno, ostrożnie. Jaskrawe światła reflektorów słupem błękitnej jasności wodziły z dołu do góry, wywołując, wyczarowując z pustki niespodziewane sylwetki olch, porośniętych śnieżną okiścią, czarne maczugi wierzb, czubate cienkimi gałązkami, wreszcie spadziste dachy zabudowań Prokopa i stalaktyty sopli lodowych, zwisające zmarzniętą kaskadą.
Śnieg ustał i szofer już z daleka zobaczył stojące przed młynem sanki ludwikowskie.
— Nasze konie przed młynem — powiedział, nie odwracając się.
— Chwała Bogu, że są tu jeszcze — pomyśleli oboje państwo Czyńscy.
Blask reflektorów wywołał z domu stangreta, który, okrywszy konie derami, sam grzał się w kuchni przy piecu, oraz starego Mielnika, który uważał za swój obowiązek powitać ludwikowskich państwa.
— Syn wasz, panoczku, — oznajmił — jest tu w przybudówce u panny Marysi. Pozwólcie, przeprowadzę.
— Dziękuję, Prokopie! — powiedział pan Czyński, a wziąwszy pod rękę panią Eleonorę, szepnął: — Pamiętaj Elu, że chcąc serce pozyskać, trzeba całe serce okazać.
— Wiem, mój dobry przyjacielu — ścisnęła jego ramię. — I nie obawiaj się.
Przełamała się już w sobie, w głębi duszy pogodziła się z tym co jeszcze tak niedawno uważałaby niemal za pohańbienie. Oto drugi raz w życiu los zmusił ją do przestąpienia tych progów. Jaki los znowu odwróciło koło i znowu zatrzymało się w groźnej chwili, w momencie niepokoju i niepewności przed chatą o małych kwadratowych okienkach.
Na pukanie do drzwi, Leszek mocnym, pewnym, może nawet wyzywającym głosem odpowiedział:
— Proszę wejść!
Już przed paru minutami uprzedziły go o przybyciu rodziców światła reflektorów. Wiedział, że to oni. Ale nie wiedział, z czym tu przyjdą. Toteż zerwał się i stanął przed Marysią, jakby chcąc ją zasłonić przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Twarz mu się ściągnęła i przybladła. Zacisnął zęby,