Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  65   —

— Nie na twojej łasce! — ryknął nie panując już nad sobą Wasil.
— To niech sobie idzie na cztery wiatry! — zawołała Zonia w podnieceniu.
— Ona?... — zaśmiał się Wasil, usiłując nadać swemu śmiechowi złowrogie brzmienie. — Ona?... Pierwej ty pójdziesz. Jeszcze nie wiadomo, czy ona tu nie będzie większą gospodynią od ciebie, ty szlajo!... Nie zapominaj, że ojciec już stary, a potem moje panowanie. Ciebie wypędzę na cztery wiatry, ciebie! A zechcesz mój chleb jeść, to będziesz musiała buty jej czyścić!

Marysia podoba się Wasilowi...

Zapanowało milczenie. Domyślali się wprawdzie już wcześniej, że Marysia podoba się Wasilowi. Ale teraz usłyszeli to wprost z jego ust. Podobanie zaś to było widać, nie byle jakie, skoro spokojnego zazwyczaj chłopca przyprawiło o taki gniew, że zagroził nawet bratowej, którą przecie lubił, wypędzeniem.
Stał blady ze skurczoną twarzą i wściekłym wzrokiem wodził po obecnych.
— Cicho! — odezwał się Prokop, chociaż w izbie i tak panowała zupełna cisza. — Cicho, mówię! Ty, Wasil, wybij to sobie z głowy. Nie bądź durny. Nie dla ciebie ona, a ty nie dla niej. Sam pomyślisz, to i oprzytomniejesz. A ty Zonia idź do niej; patrz żeby zechciała przyjść. I to jeszcze ci powiem, Zonia, że źle jest tak sierotę, biedaczkę, krzywdzić. Bóg za to karze.