Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  98   —

ści?... Czy będę w więzieniu, czy na swobodzie nikomu nic z tego nie przyjdzie.
— Głupstwa pan mówi, ale chociażby miał pan słuszność, to i tak w interesie samej sprawiedliwości...
— Nie ma sprawiedliwości — przerwał Kosiba. — Skąd panu przyszło, że jest sprawiedliwość?...
Adwokat skinął głową:
— Oczywiście, nie mówię o absolutnej sprawiedliwości. Taka może istnieć, lecz nie posiadamy w naszym umyśle żadnego sprawdzianu, by jej istnienie skonstatować. Mówiłem o sprawiedliwości względnej, ludzkiej.
Znachor zaśmiał się szyderczo:
— Żadnej nie ma. Ludzka?... Ot, widzi pan mnie tu, skazanego na trzy lata?... Pan mecenas w umyśle pewno nie znajdzie sprawdzianu jej istnienia. Nie w umyśle go trzeba szukać, ale w uczuciach, w sumieniu. A jeżeli ktoś w tym sumieniu znajdzie tylko krzywdę, to gdzież ta sprawiedliwość absolutna? Bo nie kara!... Kara przychodzi za winy. Tylko krzywda! Niczym nie zasłużona!
Oczy mu błyszczały, a grube palce rąk zaciskały się nerwowo. Adwokat milczał chwilę i niespodziewanie zapytał:
— Jakie jest pańskie wykształcenie?
— Żadnego nie mam wykształcenia.
— W pańskich papierach podano, że skończył pan dwa oddziały szkoły ludowej w powiecie kaliskim. Ale mówi pan jak człowiek inteligentny.
Znachor wstał:
— Życie człowiekowi różne myśli podsuwa... Czy mogę już odejść?
— Zaraz, chwileczkę. Więc nie chce pan ze mną pomówić otwarcie?
— Nie mam o czym mówić.
— Jak pan chce. Nie mogę pana zmusić. A teraz... może panu tu czego potrzeba?... Ciepła bielizna, może książki?...
Niczego mi nie potrzeba — z naciskiem powiedział znachor — a jeżeli czego, to tylko, żeby mnie ludzie zostawili w spokoju.
Adwokat uśmiechnął się pojednawczo i wyciągnął rękę:
— No, dobrze. Do widzenia, panie Kosiba.
Wyszedłszy z więzienia, mecenas Korczyński miał już gotowe postanowienie: należało pojechać do Radoliszek, do młyna, do okolicznych wiosek, wyszukać świadków, byłych pacjentów znachora i później sprowadzić ich do sądu na rozprawę.
— Przy sposobności wpadnę do Ludwikowa na dzień lub dwa — pomyślał — a z tej sprawy zrobię wielką sprawę i jeżeli jej nie wygram, okaże się, że jestem patałachem.
Korczyński był młodym adwokatem, wrodzone jednak zdolności, pracowitość, gruntowna wiedza prawnicza, no i stosunki wysuwały go szybko naprzód, ambicja zaś kazała mu wciąż