Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  88   —

— Kogóż to ja otrułem, panie?
— Wszystkich trujecie!
— Nieprawda, panie. Ani jeden nie umarł.
— Nie umarł? Ale umrze! Powoli zatruwacie ich organizmy. To jest zbrodnia! Rozumiecie? Zbrodnia! I ja do tego nie dopuszczę! Nie mam prawa tego tolerować. W takim brudzie, w takim smrodzie! Na samych waszych rękach jest więcej zarazków, niż w szpitalu zakaźnym!
Obejrzał się ze wstrętem:
— Pamiętajcie, co wam zapowiadam: jeżeli nie zaprzestaniecie waszej zbrodniczej praktyki, wsadzą was do więzienia!
Znachor nieznacznie wzruszył ramionami:
— Cóż na to poradzę! Ja nic złego nie robię. A więzienie? Cóż, więzienie też jest dla ludzi, nie dla psów. Ale niech pan doktór na mnie się nie gniewa.
— Ja was tylko ostrzegam! I radzę zaprzestać. Radzę!
Pogroził mu palcem i wyszedł. Z rozkoszą odetchnął świeżym powietrzem. Ignacy z kozła rzucił w jego stronę ironiczne spojrzenie. Dr. Pawlicki już się usadowił na bryczce, gdy na progu młyna zobaczył Wasila, swego dawnego pacjenta. Wasil musiał nań czekać, bo ukłonił się i podszedł do bryczki.
— Dzień dobry panu doktorowi.
Szedł pewnym krokiem, a teraz stał prosto. Stał i patrzył wprost w oczy doktorowi.
— Widzi pan doktór, wyzdrowiałem — powiedział chełpliwie. — Dzięki Bogu wyzdrowiałem. Antoni wyleczył. A pan doktór mówił, że dla mnie nie ma nadziei. Na całe życie kaleką chciał mnie pan doktór zostawić.
— W jaki sposób was wyleczył? — z nieukrywanym gniewem zapytał lekarz.
— A bo on od razu poznał, że kości były źle zestawione. To połamał i na nowo zestawił. Teraz i choćby tańczyć mogę.
— No... no, to winszuję — mruknął doktór i zawołał do stangreta: — Jazda!
Przez całą drogę gryzły go niedobre myśli. Gdy przyjechał do domu, było już po obiedzie. Rodzina jednak powróciła do stołu, by mu towarzyszyć przy jedzeniu. Szybko połykał wyschniętą pieczeń, starając się nie dać poznać po sobie, że mu nie smakuje. Stara Marcysia, która go przed trzydziestu laty uczyła chodzić, dreptała zaaferowana. Ojciec tęsknie spoglądał na gazetę, którą mu zaczęła czytać Kamila. Przed trzema tygodniami stłukł swoje okulary, a na nowe nie było. Kamilka miała na sobie zrudziałą suknię, w której wyglądała żałośnie i staro, matka usiłowała miłym uśmiechem pokryć wyraz cierpienia, który przylgnął jej do twarzy. Miesiąc kąpieli borowinowych w jakimś uzdrowisku przywróciłby jej zdrowie na długi czas.