Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  66   —

Za co ja?... Ja stryjowi odebrałem jego część?... Nie ja! Tylko ojciec. Za cóż na mnie to kalectwo?...

Antoni spuścił oczy. Wprost nie mógł patrzeć na tego ślicznego chłopca, dzieciucha prawie, rozpaczającego nad sobą.
— Ty myśl o czym innym — bąknął bez przekonania.
— O czymże ja mogę myśleć, o czym? Kiedy co spojrzę na te swoje nogi, to wolałbym się nie urodzić! O, zobacz!
Szarpnął kołdrą i odkrył się.
Wychudzone nogi nienaturalnie cienkie pokryte były na goleniach różowymi pręgami blizn, które jeszcze nie zdążyły zbieleć, i zgrubieniami.
Wasil coś mówił, lecz Antoni Kosiba nie słyszał tego, nie rozróżniał słów. Patrzał jak urzeczony. Czuł, że coś dziwnego z nim się dzieje. Patrzał tak, jakby już kiedyś taki widok miał przed oczami, jakby tak być powinno. Nieprzeparta siła kazała mu pochylić się nad leżącym. Wyciągnął ręce i zaczął obmacywać kolana i golenie. Jego grube palce, pokryte stwar-