Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 65 —

— Nie taki ty jeszcze stary. Będziesz mądrze Prokopowi służyć, a to patrz, jeszcze i żonę sobie wysłużysz, Olgę-wdowę poślubisz...
— Gadasz, sam nie wiesz co — wzruszył ramionami Antoni Kosiba — ani im to w głowie, ani tym bardziej mnie. Po licha mi to?
Dudniło koło młyńskie, szumiał obfity strumień wody, warczały żarna. Biały pył mączny unosił się w powietrzu napełniając je chlebnym smakiem. Od świtu do nocy nie brakło zajęcia. Owszem, raczej czasu nie stawało. Za to w niedzielę można było odetchnąć i kości rozprostować. Ale i wtedy Antoni nie starał się zbliżyć ani do wesołej Zoni, ani do Natalczynej matki Olgi, chociaż obie go lubiły i odnosiły się doń życzliwie. Najwięcej w czasie odpoczynku przebywał z Natalką.
Dzień był do dnia podobny i jemu samemu zdawało się, że już tak zawsze będzie, gdy zaszedł wypadek, który nie tylko wszystko zmienił, lecz i dla rodziny Prokopa Mielnika miał być wielkim zdarzeniem.
Stało się to tak: w sobotę tuż przed zatrzymaniem koła pękła dębowa piasta. Co żywo należało ją zmocować obręczą żelazną. Prokop przyniósł niemal biegiem narzędzia i Antoni ze trzy godziny pocił się zanim reperacji dokonał. Ponieważ zaś narzędzia stary ponad wszystko cenił i trzymał je zawsze w pokoju przy swoim łóżku, kazał skrzynkę tam odnieść. Antoni wziął ją na ramię i poszedł. Dotychczas nigdy do pokojów nie zaglądał, bo ciekawy nie był, a i nie miał po co.
Czysto tu było nadzwyczajnie. Białe nakrochmalone firanki w oknach i doniczki z pelargonią. Na wysokich łóżkach piętrzyły się aż po sufit piramidy pulchnych poduszek, podłoga była czerwono malowana.
Antoni cofnął się, by staranniej wytrzeć nogi i wszedł. W drugim pokoju zobaczył Wasilkę. Wasilka leżał w łóżku i płakał. Gdy zobaczył Antoniego, zaczął uspakajać się, ale nagle zawołał:
— Słuchaj Antoni, ja już dłużej nie wytrzymam. Lepsza śmierć, jak takie życie. Ja ze sobą skończę. Tak mnie już pisano.
— Nie mów byle czego — spokojnie odpowiedział Antoni. — Różne nieszczęścia ludzi spotykają, a przecież żyją.
— Żyją? To po co?... Cóż ja, jak ta kłoda mam gnić?
— Po cóż gnić...
— A co ze mnie? Ani komu, ani sobie. Tak i będzie. Leżę tu i wciąż myślę. I domyśliłem się. — Nie ma innej rady.
— Zostaw głupstwa — mruknął Antoni, ukrywając wzruszenie. — Młody jesteś.
— I cóż, że młody! Jakaż moja młodość, kiedy nogami o własnych siłach stąpać nie mogę. Żebym stary był, to niech... A to kara boska za grzech ojca! I ja mam za to cierpieć?