Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  32   —

— Zabili was, co?
— Nie wiem...

Chłop zastanowił się:
— Tak, czy siak nie będziecie tu zdychać. Tfu!... Uważacie, mam postronek, żebyście jeno wstali, to jakoś się podciągnie.
Leżącemu widocznie wracały siły, gdyż poruszył się raz, drugi, lecz znowu opadł, choć Bańkowski podtrzymywał go, jak mógł.
— Nie ma co — orzekł — trzeba iść po pomoc. Pewno już ludzie nadjechali.
Wygramolił się i po kilku minutach wrócił z dwoma innymi, tłumacząc im, że jakieś warszawskie łobuzy zabiły tu Piotrowskiego z Byczyńca. Chłopi bez gadania zabrali się do roboty i wkrótce wyciągnęli rannego i ułożyli go na wozie starego. Zresztą uratowany poczuł się lepiej, bo usiadł sam i zaczął skarżyć się na zimno.
— Ledwo go w portkach zostawili psiekrwie — zaklął jeden z gospodarzy.
— Trza by do komisariatu — zauważył drugi.
Bańkowski wzruszył ramionami:
— Nie moja sprawa. Podwiozę go do Byczyńca i tak po drodze, a tam niech jego synowie robią co chcą. Czy na posterunek, czy jak.
— A no, — przytaknęli — pewno. Ich rzecz.
Stary podsunął leżącemu worek z sianem pod głowę, sam usiadł na gołych deskach i targnął lejcami. Gdy wjechali na