Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  13   —

Zwierzeń. Właściwie tylko on się jej zwierzał ze swych uczuć, myśli, planów. Beata nie umiała tego, lub też jej życie wewnętrzne było zanadto jednolite, zanadto proste… Może zanadto — Wilczur skarcił siebie samego za to określenie — zanadto ubogie. Uważał, że uwłacza to Beacie, że ją skrzywdził, tak o niej myśląc. Jeżeli jednak było tak naprawdę, tym większa tkliwość napełniała jego serce.
— Ogłuszam ją — mówił do siebie, oszołomiam sobą. Jest taka inteligentna i tak subtelna. Stąd drażliwość i obawa, by nie okazać mi, że jej sprawy są drobne, codzienne, pospolite.
Doszedłszy do takiego wniosku starał się wynagrodzić jej tę krzywdzącą nierówność. Wnikał z największą uwagą i z przejęciem w szczególiki domowe, interesował się jej strojami, perfumami, podchwytywał każde słówko projektów towarzyskich czy dotyczących pokoju dziecinnego i rozważał je z takim zajęciem, jakby chodziło o kwestie naprawdę ważne.
Bo i były dlań ważne, ważniejsze ponad wszystko, skoro wierzył, że szczęście należy pielęgnować z największą troskliwością, skoro rozumiał, że te nieliczne wyrwane z pracy godziny, które może Beacie poświęcić, musi napełnić jak najintensywniejszą treścią, jak największym ciepłem…
Auto stanęło przed piękną białą willą, niewątpliwie najładniejszą w całej Alei Bzów, a jedną z najelegantszych w Warszawie.
Profesor Wilczur wyskoczył nie czekając, aż szofer otworzy drzwiczki, wziął z jego rąk pudło z futrem, szybko przebiegł chodnik i dróżkę, własnym kluczem otworzył drzwi i zamknął je jak najciszej za sobą. Chciał Beacie zrobić niespodziankę, którą ułożył sobie jeszcze przed godziną, gdy stał pochylony nad otwartą klatką piersiową operowanego człowieka.
W przedsionku jednak zastał Bronisława i starą gosposię Michałową. Widocznie Beata nie była w dobrym humorze z powodu jego spóźnienia, gdyż mieli miny przeciągnięte i widocznie nań czekali. Profesorowi psuło to plany i ruchem ręki kazał się im wynosić.
Pomimo to Bronisław odezwał się:
— Panie profesorze…
— Csss!… — przerwał mu Wilczur i marszcząc brwi dodał szeptem — weź palto!
Służący znowu chciał coś powiedzieć, lecz tylko poruszył ustami i pomógł profesorowi rozebrać się.
Wilczur prędko otworzył pudło, wyjął zeń piękne palto z czarnego lśniącego futra o długim jedwabnym włosie, narzucił je sobie na ramiona, na głowę włożył zawadiacko kołpaczek z dwoma filuternie zwisającymi ogonkami, na rękę wsunął mufkę i z rozradowanym uśmiechem przejrzał się w lustrze: wyglądał arcykomicznie.