Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  138   —

stanowczości — nie zmieniłaby swego postanowienia.. Inna rzecz, że szła do sypialni męża zupełnie pewna, że od niego takiej zachęty nie usłyszy.
Nie znałby jednak pani Eleonory Czyńskiej ten, kto by przypuszczał, że potrafiłaby pogodzić się zupełnie z klęską. Drżała wprawdzie na myśl, że syn pogróżkę wykona i wyjedzie na koniec świata, nie mogła jednak uznać własnej kapitulacji za wyrzeczenie się wszystkich korzyści.
Toteż nazajutrz wezwała syna i oświadczyła mu krótko, że bynajmniej nie pod jego presją, lecz na skutek perswazji ojca postanowiła zrezygnować z zamówień u rymarza Wojdyłły, pod jednym wszakże warunkiem. Mianowicie Leszek jeszcze dzisiaj wyjedzie pod Warszawę, do wuja Eustachego, na dłuższy czas.
Umyślnie nie określiła terminu w obawie, że zbyt długi zostałby przez Leszka odrzucony. Obawy jej jednak były zbyteczne. Po źle przespanej nocy, po wielu seriach sceptycznych i nawet cynicznych myśli, Leszek był zupełnie zrezygnowany. Sam zastanawiał się nad tym, czy nie byłoby najlepiej wyjechać i projekt matki przyjął bez najmniejszego sprzeciwu.
Wyjazd automatycznie odsunie pokusy wycieczek do miasteczka; w gwarnym, wesołym domu wuja Eustachego, gdzie zawsze pełno było panien i młodych mężatek, napewno przyjemniej spędzi czas, niż w tej obrzydliwej okolicy, w tym niewyszlamowanym stawie drobnych, brudnych i przyziemnych spraw.
Tak myślał aż do chwili, gdy przed oknami wagonu zaczęły się przesuwać uciekające budynki stacyjne. Gdy jednak koła pociągu wpadły w monotonny, rytmiczny stukot, myśli zmąciły się, zawirowały i nagle pobiegły w innym, w zupełnie przeciwnym kierunku.
Ale to już jest dalsza historia.


ROZDZIAŁ X.

Spokojnie płynęło życie w młynie starego Prokopa Szapiela, zwanego Prokopem Mielnikiem. Pogodne, błękitne niebo, odbijało się w gładkiej powierzchni cichych stawów, miodnym zapachem pachniały lipy, dobra woda, żywicielka, lśniącą wstęgą spływała na wielkie koło młyńskie, niby niekończąca się wstęga lustrzana, roztrzaskując się na skrzydełkach w zielonawe, przezroczyste kawałki, coraz drob-