Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  135   —

Oczywiście zerwanie z domem równałoby się nędzy. Otrzymał wprawdzie fachowe wykształcenie, jako ceramik; mógłby dostać w Ćmielowie, czy w jakiejś innej fabryce posadkę. Zamknęłoby to jednak jego budżet w kwocie nędznych paruset złotych miesięcznie.
— To trudno — przekonywał siebie. — Przetrwam.
I nagle zjawiło się pytanie:
— Co właściwie było przyczyną konfliktu, konfliktu, który miałby zaważyć na całym moim życiu?
Odpowiedź przyszła łatwo:
— Marysia...
Tak, w gruncie rzeczy chodziło tu o Marysię, o tę śliczną dziewczynę, dla której gotów był na wszystko. A jeżeli przypuśćmy, nie na wszystko, to na bardzo wiele...
— Na bardzo wiele — upewnił siebie.
Lecz natychmiast wyrosły wątpliwości. Czy zerwanie z rodzicami, czy wyrzeczenie się pozycji i dobrobytu, czy to wszystko nie byłoby ceną zbyt wysoką?...
Z oburzeniem odrzucił tę myśl. Sprawa przedstawiała się jasno: ktoś ośmielił się obrazić Marysię i jego, musi więc ponieść karę. Jeżeli zaś rodzice odmawiają jedynemu synowi tak drobnej satysfakcji, tym samym dają dowód, że nie zasługują na żadne względy. Niech cierpią.
A Marysia?... Z Marysią to całkiem inna kwestia. Tu nie powinno wchodzić w grę pytanie, czy ona zasługuje na to. Bo trzeźwo rzecz biorąc, Marysia nie jest w porządku. Stanowczo nie jest. Ten syn rymarza poczuwał się widocznie do jakiejś poufałości w stosunku do niej, albo powodowała nim zazdrość. A ten pocztowiec, ten pan Sobek?... Dlaczego stanął w obronie Marysi?... Całkiem bez powodów?...
Tak myśleć byłoby dowodem najgłupszej naiwności. Oczywiście, dziewczynę musi coś z nim łączyć.
Ogarnęło go krańcowe rozdrażnienie. Sam domysł, podsunięty przez matkę, że owi ludzie są jego... rywalami, wydawał się obrazą, najcięższą obrazą.
— Oto są skutki — myślał z goryczą — zbliżania się do osób z takiego środowiska.
Matka niewątpliwie jest kobietą doświadczoną. I umie rozsądnie patrzeć na życie. Jeżeli jej podejrzenia bodaj w części są słuszne...
— To ładnie wyglądam! Ośmieszyłem się, jak smarkacz! Ta dziewczyna przy mnie udaje lilię polną, a kto wie, na co sobie pozwala z tym, powiedzmy, panem Sobkiem...
Posądzenie wprawdzie było wstrętne, ale któż może zaręczyć, że życie, że prawda nie jest równie wstrętna?
I Leszkiem owładnęło zupełne zniechęcenie. Usiadł na ławce kamiennej, mokrej od rosy, a świat wydał mu się czymś ob-