Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  125   —

przykrości. Bóg wie, co za następstwa pociągnie to za sobą. Stary Wojdyłło nie daruje pobicia syna. Pewno podadzą sprawę do sądu, pewno złożą skargę w dyrekcji poczt. Za swoją szlachetność może pan Sobek zapłacić utratą posady...
Niewątpliwie czuła doń wdzięczność, ale i żal czuła do niego. Poświęcił się dla niej, narażał się, dobrowolnie wmieszał siebie w to obrzydliwe plotkarstwo, które będzie teraz długo jego nazwiskiem gęby sobie wycierać. I dzięki temu wszystkiemu stał się jej, Marysi, wierzycielem. Choćby i słowa o tym nie bąknął, każde jego spojrzenie będzie jej mówić:
— Stanąłem w obronie twego honoru, twojej czci i dobrej sławy, czyż nie należy mi się za to zapłata?
I jeszcze jedno. Z przyczyny całej awantury — Marysia dokładnie zdawała sobie z tego sprawę — wezmą ją na języki i zatrują jej życie.
Nie kłamała też, że głowa ją boli, gdy wymawiała się od pójścia na sumę. Rzeczywiście, czuła się chora, nieszczęśliwa, roztrzęsiona. Przez całą niedzielę nie wyszła z domu, popłakując i rozmyślając nad tym, co teraz będzie. Gdybyż mogła uciec stąd, wyjechać najdalej. Bodaj do Wilna. Wzięłaby każdą robotę, zostałaby służącą... Na podróż jednak nie miała pieniędzy, a nie łudziła się, by pani Szkopkowa zechciała jej pożyczyć. Ani pani Szkopkowa, ani nikt w miasteczku. Chyba... chyba...
I tu przyszedł jej na myśl znachor z młyna. Stryjcio Antoni napewno nie odmówiłby jej niczego. Oto jeden człowiek, jedyny człowiek, jaki jej na świecie pozostał.
Zaczęła gorączkowo obmyślać plan działania. Wieczorem, gdy się zrobi ciemno, przejdzie tyłami ogrodów do traktu... A stamtąd do młyna. Gdzieś po drodze wynajmie furmankę i na ranek będzie już na stacji. Stamtąd napisze list do pani Szkopkowej... i do niego, do pana Leszka.
Serce Marysi ścisnęło się. A co będzie, jeśli on nie zechce przyjechać do Wilna?...
I od razu wszystkie projekty upadły.
Nie, stokroć wolała narażać się tu codziennie na obmowę, na szyderstwa, na plotki, nawet na wstyd, niż wyrzec się możności widywania jego oczu i ust, i włosów, słuchania jego niskiego, drogiego głosu, dotyku jego mocnych, pięknych rąk.
— Niech się dzieje, co chce — zdecydowała się.
Było jeszcze jedno wyjście: zwierzyć mu się ze wszystkiego. Jest przecie od niej znacznie mądrzejszy i na pewno znajdzie najlepszy sposób.
Na to jednak nie zdobyłaby się nigdy. Wiedziała, że nikt w miasteczku nie ośmieli mu się opowiedzieć o przyczynie zajścia między panem Sobkiem i synem Wojdyłły. Zresztą pan Leszek z nikim tu nie wdawał się w rozmowy. Gdyby jednak dowiedział się o awanturze, gotów by nabrać podejrzeń, że pan