— Żegnam panią — powiedział i nie czekając na odpowiedź szybko wyszedł.
Nie rozpłakała się tylko dlatego, że właśnie weszła do sklepu jakaś klientka.
Było to wszystko w zeszłym roku. Do końca wakacyj nie pokazywał się w Radoliszkach ani razu. Później przyszła zima, długa zima, a potem wiosna. O młodym Czyńskim jak zawsze trochę plotkowano, o uszy Marysi odbijały się od czasu do czasu różne wieści. Podobno był na praktyce za granicą, podobno miał się żenić z jakąś baronówną z Poznańskiego, podobno rodzice baronówny przyjeżdżali nawet z wizytą do Ludwikowa.
Wszystko to Marysia przyjmowała dość obojętnie. Zdawała sobie zawsze sprawę z tego, że żadnych nadziei w stosunku do młodego Czyńskiego żywić nie może. Poza tym miała doń jakiś nieuzasadniony żal.
Podczas zimy zjechało do Radoliszek kino. Zainstalowano je w szopie straży ogniowej, gdzie, pomimo przejmującego zimna, przez wszystkie trzy wieczory publiczności nie zabrakło. Wyświetlano amerykańskie filmy, a pani Szkopkowa, chociaż nieraz słyszała kazania potępiające wielkoświatową rozpustę, pokazywaną w kinach, zdecydowała się tęż rozpustę wreszcie na własne oczy zobaczyć i ocenić stopień jej zgrozy. Ponieważ zaś obawiała się, że wielu rzeczy nie zrozumie, zabrała ze sobą Marysię, zarówno przez wzgląd na jej wykształcenie, jak i na to, że Marysia już dawniej kino widywała.
Marysia rzeczywiście bywała w kinie w tak dużych miasteczkach jak Brasław i Święciany, lecz wówczas była jeszcze dzieckiem. Teraz jednak zastanawiała się już nad treścią filmów i zwłaszcza jeden podobał jej się bardzo. Była to historia młodej wiejskiej dziewczyny, na którą nikt w jej rodzinnych stronach nie zwracał uwagi. Uchodziła tam za biedactwo zahukane. Gdy jednak dostała się do wielkiego miasta, do olbrzymiego sklepu, gdzie tysiące kupujących przewija się dziennie, poznał ją i pokochał pewien bogaty dyrektor banku, który umiał dopatrzyć się w niej i urody, i wdzięku, i zalet charakteru.
— Tak — myślała z melancholią Marysia — Może w wielkim mieście jest to możliwe, ale gdyby została na wsi, smutny byłby jej los.
A o sobie wiedziała, że nie wydostanie się stąd nigdy. Tutaj zaś... kto może być tym mężczyzną, który zakocha się w niej i poślubi?... Miała dość zdrowego rozsądku, by nie brać w rachubę ani przez moment syna właściciela Ludwikowa. Ani by jego rodzice nie zgodzili się na to, ani jemu samemu nigdy to w głowie nie postało, ani ona sama nie pragnęłaby zostać żoną takiego pana. Jego krewnym i znajomym wynosiła ze skle-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/105
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —