Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie kochała pani nigdy?
— Nie.
— Prawda — przyznał. — Pani jeszcze taka młodziutka. A to można i do czterdziestki dojść, zanim się taką rzecz pozna.
— A pan poznał? — zapytała prowokacyjnie.
Wchodzili właśnie do kościoła i pan Biesiadowski odpowiedział szeptem:
— Poznałem.
Spóźnili się: przy wielkim rozjarzonym światłami ołtarzu ksiądz w białym ornacie śpiewał prefacje. W kościele było pełno i upłynęło sporu czasu zanim Magda odnalazła wzrokiem Zosię Jasionowską. Dała znak panu Biesiadowskiemu, by nie ruszał się z miejsca, a sama zaczęła się przeciskać zwolna w stronę Zosi. Wkońcu dotarła do niej i pociągnęła ją lekko za rękaw. Porozumiały się oczami i przesunęły się za filar do bocznej nawy. Obie szeptem zasypywały się wzajemnie pytaniami. Magda w szkole najbardziej przyjaźniła się z Zosią, a nawet bywała w domu jej matki, która na Złotej miała gabinet dentystyczny. Nie widziały się tak długo, że miały sobie zadużo do powiedzenia i w ferworze mówiły zbyt głośno i z takiem ożywieniem, że klęczące wpobliżu dewotki poczęły sykać i obrzucać je zgorszonemi spojrzeniami.
Z chaosu opowiadań Zosi dowiedziała się Magda czegoś, co było dla niej najważniejsze, najradośniejsze: oto gdy nie pokazywała się w szkole, pani Iwona wspominała o niej kilka razy z wielkiem rozgoryczeniem:
— Czy to warto dla was się męczyć — mówiła — nad wami pracować. Kiedy taka Nieczajówna doszła już do tego, że za parę tygodni mogłaby śmiało na scenie wystą-