Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kobiety znacznie są elegantsze. Ale chyba i warszawianki nie takie już najgorsze. Naliczyłam samych karakułów z pięćdziesiąt, a ile futer fokowych, kretów i innych... Cóż, każda umiałaby ładnie się ubrać, gdyby miała pieniądze.
— Każda nie każda — z rozwagą odpowiedział Biesiadowski — ale panna Magdalena z pewnością. Już to pani ma taki prawdziwie warszawski szyk
— Co też pan mówi...
— Przysięgam Bogu — zapewnił, a po chwili wahania dodał: — Ot, pytała pani, poco mężczyzna ma pracować? A naprzykład choćby po to, by ożenić się, a żonie dać możność ubierania się... Karakuły, futra, suknie. Żeby niczego nie brakowało, żeby w dobrobycie żyła bez żadnych trosk.
Magda milczała więc westchnął:
— Po to warto i ręce sobie urobić... Samo się rozumie dla kobiety, którą się pokocha.
— I pan myśli, że kobiety warte są tego?
— Kobiety?... Nie wiem, skądże wiedzieć mogę — zaśmiał się. — W cedułkach giełdowych kobiet nie notują. Ale taka jedna, którą się kocha, to warta wszystkiego... Bo co to znaczy kochać? Juścić tyle, co oceniać ponad wszystko, ponad cały świat.
Czuł się bardzo zażenowany i nie patrzał na Magdę, bo trochę wstydził się takiego ot gadania o podobnych rzeczach, o których poważnemu człowiekowi mówić jakby nie pasowało. Jednakże rad był, że wreszcie dobrnął do pożądanego tematu i, nie chcąc wyrzec się okazji, zapytał:
— Pani, panno Magdaleno, też inaczej nie myśli, jeżeli wie pani, co to jest miłość...
— Skądże mogę wiedzieć?