Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sną pracą, własną pomysłowością i wytrwałością dorobił się dużego majątku.
— I poco mu to? Poco takim, jak on, pieniądze — myślała Magda.
Wiedziała, że mieszka gdzieś na Pradze, że żyje bardzo skromnie, że nawet uchodzi z tego powodu za sknerę. Może to i prawda, bo naprzykład teraz i coby mu szkodziło zafundować taksówkę?...
— Nie — zdecydowała się — jeszcze mu nic nie powiem.
— O czem pani tak rozmyśla? — zagadnął.
— O panu.
— O mnie? — prawie przestraszył się.
— Tak. Myślę, poco właściwie pan pracuje, poco zarabia, poco?
— Jakto poco?... Trzeba pracować. Interesy tego wymagają.
— No tak, ale na co panu te interesy?
Zaśmiał się zaskoczony:
— Dziwne pani zadaje pytania. Poco?... No wszyscy ludzie pracują, każdy ma swoje interesy. Trzeba żyć
Chrząknął i dodał:
— Bez roboty żaden człowiek nie wytrzyma. Cóż w tem nadzwyczajnego? A pani nie pracuje?... Też pani ojcu pomaga.
Magda wykrzywiła usta:
— Może właśnie dlatego nie rozumiem, poco pan tak bardzo pracuje. Ja co innego... Muszę... Ojciec wymaga. Ale pan?... Kto panu każe?... Jeszcze rozumiałabym, gdyby pan hulał, puszczał pieniądze, bawił się. A tak, to poco, w jakim celu?. Żeby żyć, to wystarczy przecie panu to, co już pan ma.
Biesadowski był zdumiony. Magda wydała się mu