Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wówczas dowiedziano się całej prawdy: długi nie mogą być spłacone, bo niema z czego, wpływy zaś nie wystarczają nawet na uregulowanie bieżących procentów. Doszło do tego, że prawie wszyscy wspólnicy nachnęli ręką na swoje udziały, że część wierzycieli wniosła skargi o nadzór sądowy, a część złożyła doniesienia w prokuraturze.
Gwałtowne wyrzuty i wymyślania, jakich nie żałowano Cykowskiemu, nic nie pomogły. On sam był zupełnie zrujnowany i dowiódł cyframi, że już właściwie od roku tylko nominalnie był właścicielem teatru.
Nad ranem Kornat wystąpił z wnioskiem, by personel artystyczny przejął teatr na siebie, jako spółdzielnię. Niedawno jeden z teatrów dramatycznych znalazł się w podobnej sytuacji i w ten właśnie sposób zdołano tam utrzymać swoją placówkę pracy.
Ze względu na bardzo późną godzinę i konieczność zasięgnięcia porady prawnej u adwokata dalszą dyskusję odłożono do jutra.
Nazajutrz przed południem przyszedł do Magdy Biesiadowski. Wiedział już o wszystkiem, gdyż zaczął od słów:
— A to heca!...
Magda z najbardziej skruszoną miną, na jaką umiała się zdobyć, zaczęła przepraszać, że wciągnęła go do interesu, o którym nie wiedziała przecie, że znajduje się w przeddzień bankructwa.
Biesiadowski zaśmiał się
— A bo to kobieca sprawa znać si ę na tem?... To moja była rzecz. Jak człowiek gdzieś pieniądze kładzie, to jego psi obowiązek wiedzieć, gdzie.
— No tak, ale jednak pan traci z mojej winy...
— Niby co tracę?