Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mówił powoli i ponuro, ale znać było, że sam sobie nieraz te słowa musiał obmyśleć i kalkulować.
— Świat teraz taki — ciągnął — że każdy chce luzem chodzić, każdy dla siebie. A tak nie można i przeciwne naturze. Rodzinami muszą ludzie żyć; inaczej nie potrafią albo zginą, wymrą, śladu po nich nie zostanie. I co wymyślili dobrego?... Różne związki zawodowe, różne stowarzyszenia i partje, bo sami tego nie rozumieją, iż nijak jednemu żyć, a czemuż zastanowienia nie mają, że najprostszy i od samej natury dany jest sposób, to znaczy się rodzina? Związkami rodziny nie zastąpią. W pojedynkę psy zjedzą i nie chcę ja takiego świata, i nie dla mnie on, ani ja dla niego. Ale ręki do takiego warjactwa nie przyłożę. Z gęby nie będę robił cholewy. Pocom całe życie język przed innymi strzępił, skoro własnym przykładem tego poświadczyć nie mogę?... Pocom żył, pocom się żenił i dom zakładał, rodzinę chrześcijańską, pocom dzieci spłodził?!... Żeby mi teraz ludzie w oczy się śmieli, żeby każdy bałwan i łachudra miał pełne prawo zapytać mnie: A cóż to pan, panie Nieczaj, innych pouczasz jakiem obyczajem mają żyć, a rodzonych dzieci upilnować nie potrafisz!! Narzekasz na zło na świecie, a zaś lepszego spłodzić sam nie potrafisz?!... Widać taki musi być porządek, skoroś został sam, porzucony, panie Nieczaj, skoro też szczeźniesz i śladu po sobie, ni po twoich ojcach, ni po twoich dziadkach nie zostanie...
Zadyszał się i ze świstem w gardle łapał oddech w ogromne płuca.
— Tak! Prawda! — krzyknął nagle. — Niech szczeznę, niech przepadnę! Oby tylko prędzej oczy zamknąć!
Nie patrzał na córkę i zdawał się mówić do siebie.
— Tatku, niech tatko tak nie mówi — odezwała się nieśmiało.