Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nym, a pełnym niewypowiedzianego wdzięku uśmiechem.
I w teatrze nie ukrywał swego zajęcia się Magdą, chociaż nie afiszował się z tem również. Powoli przyzwyczajono się w teatrze do łączenia ich nazwisk. Do Magdy niemal codziennie zwracał się ten czy ów z prośbą o pomówienie z Bończą, o wyperswadowanie mu czegoś lub nakłonienie go do jakiejś zmiany. Ma się rozumieć, odżegnywała się od wszystkiego.
— Dajcie mi święty spokój, a cóż ja mogę!? — broniła się szczerze, szczerze, gdyż nie wyobrażała sobie, by Bończa, pomimo wszystko, zechciał liczyć się z jej zdaniem.
Raz jeden tylko, gdy Berczyński chciał w skeczu opuścić jedyny kawałek, wyborny zresztą, gdzie ten biedak Malski mógł liczyć na szmerek na widowni lub nawet na brawko, ujęła się za nim:
— Stary Bercz to obrzydliwy zazdrośnik — powiedziała Kamilowi wieczorem — nie powinieneś zgodzić się na tę kupiurę.
I Bończa przyznał jej słuszność, skecz szedł w całości, natomiast Malski, dopadłszy Magdę w kącie, aż miał łzy w oczach, gdy jej dziękował. Jednak całe wzruszenie z tego powodu nie długo radowało Magdę. Nazajutrz dowiedziała się od Staśki Żukowskiej, że ta na własne uszy słyszała, jak Malski wobec Zosi Jasionowskiej i suflera Fronta twierdził, że „ta rzeźniczka rządzi się tu, jak szara gęś i nosa zadziera“.
— Tak?... — powiedziała Magda — to dobrze.
I przysięgła sobie, już nigdy nikogo nie bronić. A że przebaczać nie umiała, Malskiego dobrze sobie zapisała w pamięci. Byli w tej pamięci i inni. Sufler i kapelmistrz, inspicjent i Morelówna, a trochę i Cykowski, lecz prze-