Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zwykle siadywała w jatce tylko w rannych godzinach, w godzinach największego ruchu. Do jedenastej, najdalej do południa. Odkąd matka umarła i ojciec odebrał ją z gimnazjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Musiała siedzieć w kasie i odbierać pieniądze od kucharek i gospodyń. Ojciec, Adela, czy pan Edmund wykrzykiwali należną sumę, a rzeczą Magdy było rozróżnić w tłoku, która z kupujących ma tyle właśnie zapłacić. Należało przytem uważać, bo nieraz zdarzały się i takie, co chciały oszukać albo wyjść z jatki nie płacąc. Poniektórym zapisywało się wybrany towar w książce i tych Magda najwięcej lubiła. Liczenie pieniędzy, zwłaszcza w zimie, gdy monety namarzają niczem lód, nie należało do przyjemności. Ręce grabiały, chociaż naciągała grube wełniane rękawiczki z obciętemi końcami palców. Gdy chuchała na nie, lub rozcierała je w przerwach, pan Kamionka rzucał zjadliwie:
— Widzi panna Adela, a nie mówiłem, że ta manicura nie grzeje.
Adela zaś jak głupia wybuchała śmiechem. Nie dlatego, by Magdzie sprawić przykrość, lecz by przypodobać się Edmundowi. Magda rozumiała to doskonale, a jednak mściła się później na siostrze. Nie było to nawet trudne. Wystarczało zakaszlać głośniej podczas układania się do snu i powiedzieć, że to pewno suchoty, że to i dobrze, bo wszystkiego jej na świecie żałują, że od śmierci matki nikogo bliskiego nie ma, wystarczało znowu zakaszlać i zrobić bolesną minę, a już Adela zrywała się z łóżka i stawała w swojej sztywnej białej koszuli nad Magdą i bezradnie rozkładając grube ręce powtarzała:
— Magduś, serce moje, co też ty opowiadasz! Boga bój się!