Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

natychmiast musi coś zjeść. Odrazu przybrał ton opiekuna i zadecydował:
— Pójdziemy do mnie. Kolacja jest, a knajpy już tak mnie zmęczyły, że mój system nerwowy nie znosi wieczorem żadnego publicznego lokalu.
Magda potrząsnęła głową:
— To ja sama gdziekolwiek wstąpię.
— Niby dlaczego, dlaczego nie do mnie? — zatrzymał się w miejscu.
— Bo... bo... czy ja wiem... To niema sensu.
— Aha! Fumy!
— Nie fumy, tylko... sprawię panu kłopot. Nie, stanowczo nie.
— Panno Magdaleno! — powiedział z wyrzutem. — Niechże pani nie będzie zwykłą gąską. Przecież proszę jak kolega, jak przyjaciel!
— Kiedy... ja doprawdy...
Zaczęła się wahać. Istotnie o tej godzinie mogłaby wstąpić jedynie do jakiejś nocnej knajpy, gdzie wszystko kosztuje strasznie drogo. A pozatem samej też jakoś niewyraźnie.
— Chodźmy — nalegał — nie trzeba być taką mieszczką.
— No dobrze — zgodziła się.
Wsiedli w taksówkę. Kornat opowiadał o zaletach swego mieszkania: jest ciche, słoneczne, aksamitne.
Magda słuchała półuchem, rozmyślając na tem, że właściwie mówiąc, nic złego nie robi. Ostatecznie, cóż to wielkiego, że zje u niego kolację. Jest taka głodna. Nigdy w życiu nie była taka głodna. A pozatem on napewno nikomu nie powie, że była u niego. A jeżeliby i powiedział? przecież to żaden wstyd.
Nie obawiała się, że Kornat zachowa się wobec niej