Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzękiwały szklanki i stukały talerze. Zataczając się, dobrnął do swego miejsca. Było już dość późno, a pomimo to większość nakryć pozostawała nietknięta.
— Chorują — pomyślał.
Lecz jednocześnie powziął postanowienie:
— Ja się nie dam.
Musiał wytrwać. Zbyt wielu osobom, przedewszystkiem Magdzie, mówił, że nie podlega chorobie morskiej. Zresztą czuł tylko ból głowy i coś niewyraźnego w dołku.
Przełknąwszy pośpiesznie filiżankę kawy i bułkę z wędliną, Ksawery czemprędzej wyszedł na pokład w przeświadczeniu, że świeże powietrze najskuteczniej powstrzyma przykre objawy. Na chwilę tylko wpadł do kabiny po pigułki, przeciwdziałające chorobie morskiej. Silny prąd wiatru i owe pigułki pomogły rzeczywiście. Jednak każda próba powrotu do wnętrza okrętu sprowadzała nudności.
Pomimo to przemógł się i stawił się na lunch. Podobnych ryzykantów było dużo. Tylko nieliczne miejsca świeciły pustkami. Przy stole Runickiego nie brakowało nikogo. Jednak już przy końcu zimnych przekąsek generał zbladł nagle i najprędzej, jak umiał, zataczając się między stołami, wybiegł z jadalni. Zaczęły się dekompletować i inne stoły. Wytrwalsi żegnali uciekinierów salwami śmiechu i oklaskami. W drugim końcu sali Magda, różowa i wesoła, widocznie nie odczuwała wcale tego ohydnego kołysania się statku.
— Muszę wytrwać — zacisnął zęby Runicki.
Również pani Znaniecka jadła z doskonałym apetytem. Natomiast Dokszycki, nie dokończywszy sandacza, zerwał się i przyciskając do ust serwetkę, wybiegł galopem.