Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się z przymusem:
— Serce zajęte. W wieczystej dzierżawie.
— Nie zgadł pan: oddane na własność.
— Każdą własność można odebrać. Zwłaszcza dziś. Licytacja, i oto własność dostaje się w ręce najwięcej dającego...
Zniżył głos i patrząc jej wprost w oczy zakończył:
— Nie wiem, czy to, co posiadam, warte jest setnej części tego serca. Ale byłby to królewski nabytek. Nawet taka malutka cząsteczka.
Potrząsnęła głową:
— Popierwsze, jest pan zamało wymagający, a podrugie, cóż za odskok od romantyki do powszedniości, od pirata do komornika. Mógłby pan zdobyć się chociażby na zajazd Soplicowa.
— Na co?
— Na zajazd.
— Co pani przez to chce powiedzieć? — speszył się.
Na szczęście zbliżył się do nich kapitan z propozycją zagrania w bridge‘a.
— Zaziębicie się państwo na pokładzie — powiedział, gdy pani Znaniecka oświadczyła, że nie umie grać, a nawet kart nie rozróżnia — no, tak, pozwolą się państwo zaprosić do mnie na kieliszeczek. To nigdy na morzu nie szkodzi.
Zgodzili się chętnie. Bądź co bądź, kapitan był tu pierwszą osobą i wizyta w jego kajucie pochlebiała Runickiemu. Jeżeli zaś chodziło o niewątpliwy fakt, że zaproszenie zawdzięczał tylko pani Znanieckiej, która podobała się kapitanowi, nie miał żadnych obaw.
Kapitan Tuczyna liczył już około pięćdziesiątki, robił wrażenie wiecznie nieumytego, na kilka kroków czuło się