Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

normalnych rejsów, ustępowały miejsca serdecznej temperaturze gościnności. Zwierzchnicy załogi byli niejako gospodarzami. Kapitan, oficerowie, inżynier, lekarz okrętowy, intendent, uważali za swój obowiązek, za obowiązek czasami naprawdę miły, zajmować się gośćmi, bawić panie, grać w bridge‘a z panami, lub pokazywać nieznane im osobliwości, jak radjostację, przyrządy nawigacyjne, maszyny.
Wszystkiego tego dowiedział się Ksawery Runicki już w dwie godziny po zainstalowaniu się na „Sarmatii“ od bardzo uprzejmego porucznika Hurnego, gdy stojąc na mostkowym pokładzie, obserwowali niknący i zacierający się na horyzoncie kontur półwyspu helskiego.
Szczęśliwie zaczynała się podróż. Barometr stał wysoko, od północnego zachodu wiał wiatr tak lekki, że nie był w stanie nawet zmarszczyć gładkiej, niczem wypolerowana tafla metalu, powierzchni morza. Niebo ogromne i błękitne, zamykało widnokrąg przezroczystym kloszem, bez najmniejszej skazy.
Słońce od podwietrznej przygrzewało mocno w krystalicznie czystem powietrzu, chociaż termometr w cieniu wykazywał zaledwie sześć stopni ciepła.
Runicki w futrze i w sportowej czapce, z lornetą morską przewieszoną przez ramię, stał obok porucznika Hurnego i słuchał objaśnień o kolorach różnych mórz i oceanów. Obok raz poraz przesuwali się pojedyńczo lub grupkami współpasażerowie. Zdążyli już rozlokować się po kabinach i teraz łazili po całym okręcie, by przyjrzeć się wszystkiemu od burty po burtę, od dzioba, gdzie ostry przód okrętu wrzynał się w nieruchomą gładź wody, aż po rufę, gdzie piana spod śrub kotłowała się w jednostajnym szumie, układając się aż do opu-