Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła przez niedomykające się drzwi do sypialni, a później sprowadziła tam jeszcze kilka osób.
— Dziękuję panu — skinęła mu głową — niech pan będzie tak dobry i odszuka pana Raszewskiego.
— Zaraz go pani przyślę — poderwał się.
Zakryła twarz rękami, usiłując skupić myśli. Nie wiedziała jeszcze, co zrobić, co zrobić należy. Czuła tylko gwałtowną, niepohamowaną potrzebę zemsty. Pod czaszką przemykały jedna za drugą myśli. Wziąć rewolwer i zabić go, jak psa. Ją?... Ach, cóż ona tu miała za znaczenie. Dziwka!... Ale i ona też!... Nienawidziła go teraz tak, jak jeszcze nikogo w życiu. Czuła doń taki wstręt, że na samą myśl o nim ogarniało ją obrzydzenie.
— Podlec! Podlec — cisnęły się na usta słowa, które nie były w stanie wyrazić ani części tej nienawiści i wzgardy.
Nie chodziło o niego, ani o wyłączność, ani o wierność. Zdradził ją znowu. Ale to było już nadmiarem, było policzkiem, wymierzonym w jej godność, chamskiem podeptaniem jej praw!...
Nie wiedziała, poco wzywała Raszewskiego. Wiedziała tylko, że od niego jednego może oczekiwać pomocy, ratunku. Że wśród tego tłumu ludzi on jeden jest jej drogi, bliski. Niech stanie w jej obronie!
Wyobraźnia podsunęła przed oczy obraz pojedynku. Oto stają naprzeciw siebie z wyciągniętemi lufami pistoletów. Padają strzały i Ksawery pada z przestrzeloną piersią.
— Niech zdycha, jak pies, jak pies!...
Lecz natychmiast przyszła refleksja: A co będzie, jeżeli zginie Janek?....
— Nie, nie wolno mi, niewolno! Nie mam prawa od niego żądać, by stawał w mojej obronie. Tak... Niech tyl-