Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnie schodziła nadół, gdy orkiestra z walca przeszła na kujawiaka.
Przepadała za tym tańcem. W zespole pani Karnickiej należała do najlepszych specjalistek od kujawiaka.
Przez długą amfiladę biegły ku niej rytmiczne fale dźwięków. Zdawały się ślizgać po lśniących posadzkach, przebiegać stłumionym krokiem po miękkich dywanach, podrywać się pod wysokie sufity, obiegać nieuchwytnem echem po ścianach. Dopędzały się i spotykały, przepływając różnemi drogami przez szeroko otwarte drzwi, by zlać się w jedność melodji, by zatopić równym jednakowym nurtem cały dom, by przesycić powietrze swoim śpiewnym tętentem...
Szła ku sali balowej poprzez ten nurt muzyki dziwnie przenikającej, dziwnie ciepłej, niemal dotykalnej.
Było w jej brzmieniu coś niewypowiedzianie prostego, coś dojmująco wzruszającego. Każdy nowy dźwięk mówił znajomym, kochanym głosem znajome, przyjacielskie słowa, a każde mgnienie krótkich oczekiwań wypełniało się pogodną a radosną pewnością, że każdy następny ton będzie jeszcze piękniejszy, jeszcze droższy, jeszcze bardziej zrozumiały i swojski.
— Boże, jak oni grają...
Nigdy jeszcze nie słyszała tak granego kujawiaka. Fortepian zdawał się zapominać w takcie, skrzypce i wiolonczela wydobywały z siebie zaledwie połowę swoich subtelnych możliwości. Smyczki zdawały się zaciągać chropawo, prawie skrzypieć, jakby nie po gładkich strunach, lecz po nierównej korze biegały... Było w tem coś ze zgrzebnego płótna i coś z dotyku dłoni do grubej skóry razowego chleba. A przecież melodja płynęła okrągłemi wieńcami, wieńcami rzucanemi na łagodny prąd rzeki...