Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielkie przyjęcie, wielki zjazd i bal. Ksawery nalegał, by nie robić żadnych tym razem oszczędności:
— Musimy im pokazać — mówił — że Wysokie Progi nie zeszły na dziady.
Wtrącał się we wszystko. Wymógł na Magdzie cały szereg, jej zdaniem, zbędnych wydatków. Wina miały być najlepszych marek, sala balowa, jadalnia i hall musiały być oświetlone świecami; dla służby, nawet dla kelnerów, sprowadzonych z miasta, trzeba było zamówić liberyjne fraki.
— Moja droga — wstawiała się za synem pani Aldona. — Już skoro tylko raz na kilka lat zaprosimy trochę gości, niechże przynajmniej wygląda to po ludzku.
I Magda nie opierała się zbytnio. Jej samej zależało na wystawności, nawet na wykwincie. Wiedziała, że najmniejsze uchybienie zostanie przez kochanych gości przepytlowane później po tysiąc razy i że we wszystkiem będą starali się doszukiwać towarzyskiego, gospodarskiego i wszelkiego innego niewyrobienia „rzeźniczki“.
Minęły już wprawdzie dawno te czasy, gdy ktokolwiek mógł się odważyć na jakąś aluzję, kpinkę, czy dowcip. Magda nauczyła się jednem spojrzeniem przywoływać do porządku najbardziej swobodnych znajomych, kilku słowami osadzać w miejscu każdego, kto, rozmawiając z córką rzeźnika Nieczaja z ulicy Tamki, zapominał, że jest ona panią Runicką na Wysokich Progach. Szkoła panny Klementyny z Radzieńca nie poszła na marne.
Za plecami mogli szeptać dowoli, ale gdy z podniesioną głową i z zimnym uśmiechem na ustach wchodziła do salonu i na mgnienie oka zatrzymywała się, by dać obecnym czas do zauważenia jej obecności, — musiały, tak, musiały umilknąć wszystkie rozmowy.