Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręki, bez głębszego namysłu, bez rozważenia wszystkich stron projektu.
Wyjazd na cały miesiąc, ba, na miesiąc i kilka dni w takim okresie był conajmniej świadectwem lekkomyślności. Zapewne niektórzy mogą to ocenić jako gest dobrej klasy. Ale większość zrobi z tego nowy zarzut. Powiedzą jeszcze, że pojechał puścić resztki...
A cóż u licha ma zrobić z temi resztkami?!
Zły na siebie poszedł na pocztę. Wolał stąd mówić z Wysokiemi Progami. W hotelu zawsze zachodziła obawa, że panienka z centrali może rozmowę usłyszeć, a teraz należało z matką i z rządcą Pieczyngą pogadać wyczerpująco i otwarcie.
Pani Runicka zapłakana i piorunująca na wierzycieli przyjęła szczegółową relację syna z pełnią wiary, że przecież wuj Tomasz, do którego zaraz jutro pojedzie, nie pozwoli im zginąć. Natomiast ucieszyła się z zamiaru Ksawerego:
— Jedź, synku, oczywiście, jedź!... Doskonale ci to zrobi — odpowiadała na jego tłumaczenia.
Obiecała też najbliższym pociągiem wysłać walizkę z letnią garderobą i z wszelkiemi niezbędnemi do dłuższej podróży rzeczami.
Pan Pieczynga natomiast przeraził się i zaczął odwodzić Ksawerego od zamiaru. Argumentów mu nie brakowało — zatargi z nieopłaconymi ludźmi, szereg terminów na licytację bydła, uprzęży, koni, a nawet mebli.
— Ja tu chyba się powieszę, proszę pana!
— Cóż ja panu pomogę? — bronił się Ksawery.
— Nie będziemy mieli co, czem, ani kim siać! — ryczał w telefon Pieczynga.