Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No tak, tak... Twoje zdrowie... Cóż porabia pani Mira?
— Nie wiem. Dawno jej nie widziałem — skłamał Runicki. — Zresztą, tak mi już obrzydły stosunki na wsi...
— Hm... Więc posiedź w Warszawie....
— I Warszawa znudziła mi się ostatecznie. Ten klimat, ten obrzydliwy klimat!
Taraszkiewicz strzelił palcami:
— Wiesz! Mam dla ciebie pomysł!
— No?
— Nie musisz teraz wracać do Wysokich Progów?
— No... niekoniecznie...
— Machnij się zatem na naszą wycieczkę morską. Będziesz miał wszystko: inny klimat, zmianę wrażeń, miesiąc beztroskiego życia. Jak Boga kocham. Szczerze cię namawiam. Sam pojechałbym z przyjemnością, gdybym mógł. Prawie trzy tygodnie na morzu, tydzień w Paryżu, pozatem Londyn, Sewilja, Paryżanki, Hiszpanki... Jak Boga kocham warto!
Runicki zainteresował się i Taraszkiewicz obszernie musiał poinformować go o szczegółach. Wycieczka pojutrze odjeżdża z Gdyni wielkim okrętem „Sarmatia“. Morzem do Londynu, trzy dni pobytu, zwiedzanie albo w grupach, w ogólnym koszcie, albo na własną rękę. Później do Marsylji, stamtąd koleją na tydzień do Paryża, przejazdy i hotele opłacone, wycieczki, zwiedzanie, utrzymanie — wszystko. Ale ma się rozumieć można zupełnie odseparować się od całej bandy rodaków. W powrotnej drodze Hiszpanja, Sewilja, Kordoba, ewentualnie Grenada, walki byków. I znowu wypoczynek na morzu aż do Gdyni.