Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panna Klementyna tonem wszechwładnej cesarzowej zapytała ją o letników, Magda odpowiedziała:
— Owszem, mam ich teraz około dwudziestu osób, a w przyszłym roku zamierzam liczbę tę jeszcze powiększyć.
Umyślnie i wyzywająco podkreśliła słowo „mam“ i „zamierzam“.
— Zapewne. Daje to zyski. Ale taki mieszczański proceder zmieni wkrótce ziemiaństwo w hotelarzy.
— Wygodniej chyba być hotelarzem, niż nędzarzem — sucho zauważyła Magda.
— Tak się pani zdaje, moje dziecko — zlekka podniosła głos panna Klementyna — bo nie rozumie pani, że ziemiaństwo to nietylko posiadanie ziemi i dochodów z tej ziemi, ale także i pewne tradycje, i pewne wartości moralne.
— Jednak trudno żywić się tradycjami, a największe wartości moralne nie zastąpią pieniędzy i pracy.
— Myli się pani. Zastąpią. Pozostaną zawsze tym magnesem, który będzie ściągał ku sobie, dzięki swej sile, zarówno pieniądze, jak i pracę z warstw, które właśnie po to istnieją, by stanowić, że tak powiem, kompost materjalny dla warstwy historycznej. Wątpię, by zmieściło się to w skali pojęć, jaką rozporządza pani. Nie zamierzam też większych w tym kierunku robić wysiłków. Uważam tylko za swój — obowiązek zwrócić pani, moje dziecko, uwagę, że wypadałoby nie używać twierdzeń kategorycznych wobec osób starszych, których wychowanie upoważnia do żądania od młodych osób nietylko umiejętności jadania ryby bez noża, ale i modulowania tonu swoich wypowiedzi.
Magda dostrzegła zaniepokojenie Ksawerego i jego błagalne spojrzenie, lecz pomimo to powiedziała: