Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale było to już dawno. Przed półtora rokiem zerwaliśmy.
Ksawery zaśmiał się krótko.
— Miła historja, psiakrew.
— Nie tylko nie miła, lecz bardzo przykra. Postąpił ze mną dość brzydko, ale.... mniejsza o to.
— Wcale nie mniejsza — wybuchnął — może to w twoim świecie takie rzeczy uważają za drobiazgi! Psiakrew! Właściwie powinienem wybić tego łajdaka szpicrutą po pysku, a potem zastrzelić, jak psa!
Magda milczała.
— Tylko ja, doprawdy, nie wiem, co z takim fantem zrobić. Przecież byłoby śmieszne, żeby Ksawery Runicki stawał do pojedynku z jakimś... aktorzyną!... Psiakrew!... A pozatem djabli wiedzą z... iloma podobnymi typami musiałbym się pojedynkować!...
— Wery! — zawołała z wyrzutem.
On jednak zbyt był wzburzony:
— No, tak! Skądże ja mogę wiedzieć! Jakież ja mam gwarancje!? Któżby ci tam zabronił mieć bodaj stu kochanków, kto wie, może nawet jakichś żydziaków, no tak, żydziaków!... Wśród aktorów jest tego dużo. Wybór co się zowie! Nie mam żadnej gwarancji!...
— Owszem, masz.
— Jaką? — zawołał z szyderstwem.
— Ja ci mówię.
— Ach! — machnął ręką.
— Więc nie wierzysz mi? — zatrzymała się, a w jej głosie zabrzmiała groźba: — Nie wierzysz?
Ksawery opanował się i przygryzł wargi.
— Moja droga — wycedził. — Przyznasz sama, że w tym świecie teatralnym romans to tak, jak chleb z masłem.