Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wizyty. Oczywiście, nie odczuwała zazdrości. Nie miała do niej żadnego prawa, jak i do przeszłości Ksawerego wogóle. Nawet nie umiała sobie sprecyzować, o co ma żal do niego.
W każdym razie oboje wracali z Zalotów pochmurni. Ksawery bąknął coś o tem, że nie cierpi atmosfery, panującej w domu stryja, i umilkł.
W miejscu, gdzie droga do Wysokich Progów skręcała z szosy i wchodziła w aleję, zatrzymał konie:
— Przejdźmy się, dobrze? — zwrócił się do Magdy i, nie czekając na jej odpowiedź, kazał stangretowi odjechać.
Magda domyśliła się odrazu, że będzie ją indagował o Bończę. Dotychczas nigdy o nim nie wspomniał. Wogóle na temat przeszłości Magdy nie było między nimi mowy. Zdawał się wręcz unikać czegokolwiek, coby mogło zakłócić jego spokój. Więcej, bo ilekroć Magda, a zdarzyło się to kilka razy, próbowała zacząć zwierzenia, które uważała za swój obowiązek, Ksawery zawsze zagadywał ją byle czem.
Teraz jednak, idąc ze spuszczoną głową i nie podnosząc oczu, zapytał:
— Jak... Jak było z tym... no, z tym Bończą?
— Przecież wiesz — powiedziała cicho.
— Nic nie wiem — uciął.
A po chwili dodał:
— Nie wiem, lecz sądzę, że mam prawo wiedzieć.
— Ma się rozumieć.. Sądziłam jednak, że przynajmniej słyszałeś o tem. Nie była to żadna tajemnica.
— Jeżeli nie była, to dlaczego nie mówisz wprost, tylko kluczysz?! — hamował podniecenie.
— Nie kluczę. Żyłam z Bończą.
— Ach tak!