Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sionych ramionach psuły to wrażenie. Również ręce miała brzydkie, grube i ciężkie z krótkiemi palcami. Poruszała się wolno, jakby z jakąś ceremonjalnością.
— Moja córka, Janina — przedstawił Marek.
Podały sobie ręce i Janina powiedziała niskim głębokim altem:
— Bardzo mi przyjemnie panią poznać.
— I ja się bardzo cieszę — próbowała opanować się Magda — tyle o pani słyszałam dobrego.
— To chyba nie w Wysokich Progach — uśmiechnęła się.
— Owszem. Przecie pani słynie, jako świetna gospodyni i jako wybitna działaczka wśród ziemiaństwa. I ja liczyłam, bardzo liczyłam na to, że zechce mnie pani niejednego nauczyć, bo jestem przecie mieszczką i na wielu rzeczach jeszcze się nie znam.
— A czy to interesuje panią? — z dość chłodnem zdziwieniem podkreśliła Janina.
— O tak — przyszedł Magdzie na pomoc Ksawery — nie możesz sobie nawet wyobrazić, Janko, co ta Magda wyprawia.
I zaczął chwalić się zdolnościami gospodarskiemi żony z takim ferworem, że aż ta musiała go mitygować.
— W takim razie dostałeś, mój drogi, żonę, na jaką chyba nie zasłużyłeś.
Pomimo wyraźnego przytyku, Ksawery z właściwą sobie umiejętnością wszystko obrócił w żart. Magda jednak widziała, jak w kieszeni zaciska pięści. Nie cierpiał Janiny, a ich niechęć, jak to Magda zauważyła, była obustronna.
Tymczasem nakryto stół zgrzebnym, lecz pięknie haftowanym obrusem i podano podwieczorek: ciastka, sucharki, pierniki, a do tego kilka gatunków marmelad i