Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapewne — bąknęła.
— On musi być pierwszorzędny w łóżku, co? — przymrużyła oka pani Aldona.
— Tego nie wiem — z naciskiem powiedziała Magda.
— Jakto? Dlaczego?
— No, bo jestem jego narzeczoną, nie kochanką....
— Co pani mówi! — rozłożyła ręce pani Runicka i z najwyższem zdumieniem wpatrywała się w Magdę. — Jakto? Ani razu?
— Ani razu.
— I wytrzymała pani?... Świat się kończy. Albo... Albo pani jest taka sprytna?... Nie. Nie wierzę! Żeby mój Wery dał się tak za nos wodzić? Świat się kończy!...
Znowu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Jej olbrzymi biust wznosił się w gwałtownych porywach, policzki pod warstwą różu zaróżowiły się naprawdę, szerokie zmysłowe wargi odsłoniły dwa rzędy równych silnych zębów, a oczy, rzeczywiście wspaniałe, wprost jarzyły się radością.
Nagle w jednem mgnieniu spoważniała i powiedziała sucho:
— Musicie zerwać. Pani przecie rozumie, że wasze małżeństwo nie miałoby żadnego sensu?
— Jestem przeciwnego zdania — równie poważnie i zimno odpowiedziała po chwilowym namyśle Magda.
— Naraża pani i jego i siebie na niezliczone przykrości. Czy zdaje pani sobie sprawę z tego, że jej fach, a tembardziej fach pani ojca... Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć. U mnie snobizm nie wchodzi w grę. Trzeba jednak liczyć się z ludźmi. Przynajmniej o tyle, o ile. Rozumie pani?... A pozatem druga strona medalu: z czego wy, z czego ja i mój mąż, z czego my wszyscy będzie-